W szkole daje się odczuć wyraźną sprzeczność interesów z której wynika konflikt. Z jedne strony mamy nauczycieli którzy chcą czegoś nauczyć, z drugiej uczniów – którzy chcą przetrwać zachowując jak najwięcej ze swojego świata. Rodzice popierają jedną lub drugą stronę w zależności od tego czy chcą być fajni czy też wolą misterną konstrukcję przyszłości swoich pociech. I nikt nie zauważa tego, że w sumie wszystkim chodzi o jedno: o to by jak najlepiej przygotować młodych ludzi do świata w jakim przyjdzie im żyć.
Barierę, swego rodzaju barykadę czy linię demarkacyjną, która wyznacza chwilowy spokój (w zależności od sytuacji lub nastawienia zaangażowanych osób) możemy dostrzec w każdej szkole. Z jednej strony mamy nauczyciela, który trzymając się programu wędruje po obszarach wiedzy niemiłosiernie nudnej dla większości słuchaczy, z drugiej ciekawych świata młodych ludzi którzy, dzięki niespotykanemu w dotychczasowej historii zasięgowi mediów, wiedzą o otaczającym świecie bardzo dużo, i którzy nie widzą ani celu ani sensu w głębszym analizowaniu naukowych anachronizmów. Konflikt dodatkowo podsycają massmedia, które stając po stronie większości, starają się udowodnić, że nauka nie jest nikomu potrzebna ani do szczęścia ani do późniejszej pracy zawodowej. Bo to co ważne, to wiara w siebie i umiejętności, a to szkoła podobno zabija, przycinając wszystkich do jednego, posłusznego wzorca. Czy naprawdę jest aż tak źle, że spędzamy 12 najbardziej twórczych i wspaniałych lat w miejscu, które nas tylko ogranicza i nie pozwala się rozwijać? A może tylko nie zauważamy tego jak się rozwijamy?
Na pytanie, co dała nam szkoła, wiele młodych osób odpowie – nic. Ale jak zaczniemy lekko drążyć temat, to okazuje się, że coś tam w głowie zostało. Na przykład umiejętność czytania i pisania oraz umiejętność rachowania. Czy to się nam do czegoś przydaje? W zasadzie coraz mniej. Materiały informacyjne i edukacyjne coraz częściej są przygotowywane w formie filmów a nie tekstu do czytania. Co do rachunków – to umiejętności nie są na tyle biegłe, by udało się nam liczyć równie szybko jak kasa sklepowa (co pozwoliłoby kontrolować, czy nas ktoś nie oszukuje). Ale wiemy przynajmniej jak taki rachunek sprawdzić, a to już coś. Czytanie i pisanie też się wbrew pozorom przydaje – szczególnie czytanie ze zrozumieniem. Choćby po to, by móc przeczytać podpisywaną umowę, albo by móc w razie problemów zajrzeć do encyklopedii, która jakoś nie doczekała się jeszcze wydania filmowego.
No dobrze, ale poza czytaniem pisaniem i rachunkami, czego nauczyła nas szkoła? Może czytania map? Na geografii było o tym całkiem sporo i nawet jeśli nie pamiętamy, gdzie jest Burkina Faso, to możemy ją znaleźć na mapie przy pomocy kilku wskazówek. Wiemy też w jakich rejonach można się spodziewać chłodów a w jakich upałów. A biologia, na której poznajemy podstawowe zasady działania żywych organizmów, a fizyka i chemia pokazująca podstawy tego jak działa otaczający nas świat?
No dobrze ale poza… Tu lista wymienianych umiejętności ciągle się wydłuża i powoli dochodzimy do problemu postawionego w filmie „Żywot Briana według Monty Pythona”: Co oprócz dróg, kanalizacji, służby zdrowia, komunikacji, prawa, bezpieczeństwa itp., dali nam rzymianie.
Można sobie tylko zadać pytanie – dlaczego zdobywanie tej wiedzy tak długo trwa? Dlaczego tych kilku prostych umiejętności uczymy się tak strasznie długo? Może właśnie dlatego, że tyle energii idzie na tę bezsensowną walkę. Może dlatego, że tak trudno dostrzec, iż wszystko to co dzieje się w szkole ma na celu wykształcenie umiejętności, które przydają się w codziennym życiu.
Z tą świadomością jest niestety dość słabo. Rodzice odrabiający za uczniów zadania domowe to obecnie norma, szczególnie w szkole podstawowej. Dlaczego to robią? Czy chodzi o pomoc, czy raczej o to by udowodnić całemu światu jakie to ich dziecko jest niebywale zdolne. I to działa. Młody człowiek dostaje dobre oceny i wszyscy są zadowoleni. Nauczyciel – bo ma takie świetne wyniki, rodzic, bo ma taką zdolną latorośl, i wreszcie ten młody człowiek, który może poświęcić zaoszczędzony czas na rozwijanie swoich zainteresowań lub po prostu na radosne lenistwo. Potem w tę kampanię radosnego samozadowolenia włączają się media. Nie dlatego, że jest to słuszne, tylko dlatego że ktoś chce tego słuchać, a to pozwala sprzedać czas reklamowy.
Ale sielanka się kończy, gdy trzeba sięgnąć po dawno zapomnianą lub zignorowaną wiedzę w kolejnych klasach. Na początek pojawiają się głosy „po co w zasadzie mojemu dziecku te pierwiastki. Ja ich nie umiem i jakoś sobie radzę”. No radzisz sobie, ale jeśli zadanie domowe w klasie piątej jest dla Ciebie problemem, to chyba nie radzisz sobie specjalnie dobrze. Jeszcze gorzej radzi sobie uczeń, któremu brakuje podstawowych umiejętności, bo nie maił czasu ich ćwiczyć. I wyszła z tego taka trochę niedźwiedzia przysługa i teraz jedyne, co można jeszcze zrobić, to podtrzymywać ten sen tak długo jak długo się da. Aż już nie taki wtedy młody – człowiek uwierzy, że wszyscy wokoło są głupi, bo go nie rozumieją. A nie rozumieją, bo nie ma z nimi wspólnego języka. Bo gdy mógł kształcić – ktoś się nieopatrznie skoncentrował na pozorach.
Niestety, im później zderzymy się z życiem, tym bardziej jest to bolesne. Odkładanie problemów „na potem” skutkuje tym, że dostajemy je z powrotem wraz ze sporą porcją odsetek.
Dlaczego piszę to tutaj, w miejscu na treści skierowane do uczniów? Bo waszym rodzicom już nic nie pomoże. Albo was skrzywdzą albo się na was obrażą, że chcecie przynosić im wstyd słabszymi wynikami (to znaczy słabszymi na tle innych rodziców). Ale wy możecie sami decydować.
Bo barykada jest zupełnie gdzie indziej i wszyscy stoimy po tej samej stronie. I to mimo kolejnych reform (nie tylko) edukacji.