Literatura 
 
One przychodzą rurami
Część 1
Michał Krajniak
Istna sielanka. Długo mógłbym wam mówić o wspólnych śniadaniach, romantycznych spacerach czy tak rzadkich w tamtych czasach atrakcjach, jak wyjście do kina. Wszystko było wspaniałe z Lucyną. Uwielbiałem jej głos. Śmiała się cudownie, bardzo podobało mi się, gdy coś opowiadała, choćby te durnoty z pracy ze szwalni. Nawet jak się zezłościła albo płakała (co mogłem policzyć na palcach jednej ręki przez siedem lat małżeństwa) to było w tym coś pięknego. Tylko jedna rzecz w jej głosie – kiedy się bała – mi nie odpowiadała.

1.
Strach przed pająkami jest bardzo słusznie uzasadniony. Ohydne, niewielkie stworzenia z czterema parami odnóży mogą boleśnie ugryźć. Moim zdaniem nie sposób nie zrozumieć osób cierpiących na arachnofobię. Myślę, że mógłbym bez trudu zrozumieć żonę Bernarda, gdybym tylko miał okazję ją kiedyś poznać. Jako dorosły nie mam problemu z wzięciem krzyżaka czy kątnika na rękę – choć miałbym spore opory co do tarantuli – jednak dobrze pamiętam czasy kiedy panicznie bałem się tych pożytecznych wszakże stworzeń. Będąc dzieciakiem wrzeszczałem na widok nawet najmniejszego pajączka. Niektórzy koledzy z klasy śmiali się ze mnie. Dopiero w wieku trzynastu lat pokonałem swój lęk i po raz pierwszy w życiu wziąłem pająka na rękę. Kuzyn mnie namówił. Zbladłem, lekko drżałem i oczy wyszły mi nieco z orbit (jak mi później opowiadał) on zaś odmierzał czas. Pięć sekund. Nie dasz rady utrzymać nawet małego pajączka na ręce przez chociaż pięć sekund – mówił wcześniej. Dałem jednak radę, bo chciałem za wszelką cenę utrzeć nosa temu zarozumialcowi, który zawsze chełpił się tym, że jest ode mnie lepszy. Pająk był mały i czarny, czułem jak pot spływa mi po plecach a kolana drżą. Kuzyn z niezadowoleniem wymamrotał, że ustalony czas już minął. Strzepnąłem to obmierzłe stworzenie z ręki. Sądziłem, że minęło tysiąc lat. Przy okazji czegoś się nauczyłem – najskuteczniej ze swoimi strachami walczy się wtedy, kiedy starasz się je przełamywać, kiedy konfrontujesz się z nimi. Z czasem w ogóle przestałem bać się pająków, przynajmniej tych, które można spotkać w polskim domu lub na podwórku albo w lesie.

Żona Bernarda nigdy nie mogą przełamać swego strachu. Jeśli mam być szczery to według mnie w ogóle nigdy tego nie spróbowała (przynajmniej tak wnioskuję po opowieści). Podejrzewam, że jej mąż wiedział o tym doskonale i chyba miał jej to za złe.

Pracę na budowie zacząłem w zeszłym roku. To wtedy poznałem Bernarda, faceta znacznie starszego ode mnie, cieszącego się sporym szacunkiem członków naszej ekipy. Odniosłem wrażenie że stanowi on przeciwieństwo stereotypowego polskiego budowlańca. Mógł na dobrą sprawę kłaść lachę na wszystko, jak to często bywa na budowie, lecz przykładał się do swojej roboty. Wykazywał się spokojem i zawsze prosił. Nigdy nie żądał. Nigdy też nie powiedział do mnie coś w stylu „rusz dupę” albo „zapierdalaj” zamiast tego odreagowywał złość używając łagodniejszych słów, typu: „cholera” czy „kurde”. Charakteryzował go siwy i bujny wąs pod nosem. Jego nadwaga mogła mu nieco doskwierać, ale nie dawał tego po sobie poznać. Raz kiedyś jeden kolega mi szepnął, że Bernard miewa ostatnio problemy z sercem, ale chyba to nic poważnego.

Prócz mnie i Bernarda pracowało tam jeszcze pięciu chłopaków, wszyscy mniej więcej w moim wieku i jeden starszy facio. Miał na imię Michał i wyglądał na rówieśnika Bernarda. Stawialiśmy dom na obrzeżach Jastrowia dla pewnego bogatego przedsiębiorcy. Do ekipy dołączyłem w lipcu i przez bite dwa miesiące, pomimo upałów pracowało mi się dobrze. Zgrałem się z zespołem, lecz o dziwo najlepszy kontakt utrzymywałem z Bernardem i Michałem. Żałowałem że ci dwaj tatuśkowie, jak żartobliwie określała ich młodsza część ekipy, dojeżdżają z Płytnicy wsi leżącej na trasie z Jastrowia do Piły. Chętnie wyskoczyłbym z nimi na jakieś piwko po robocie, ale ostatni PKS wyjeżdżał nieco po piątej po popołudniu. Schładzałem się więc za pomocą złocistego trunku w towarzystwie moich rówieśników. Nie miałem powodów do narzekania, czułem, ze wszyscy mnie lubią. Pensja jak na jastrowskie warunki była niczego sobie. Cieszyłem się, że mam tę pracę.

Pewnego dnia razem z Michałem woziliśmy taczki z zaprawą. Nadarzyła się okazja do krótkiej pogawędki. Stary w pewnym momencie zastanowił się czy usłyszymy (miał na myśli mnie i pozostałych chłopaków) bernardową historyjkę. Zdradził mi - gdy go zapytałem o tę historyjkę - że Bernard za każdym razem, kiedy pracuje z kimś nowym opowiada niezwykłe wydarzenie ze swojego życia. I choć Michał słyszał tę opowieść wiele razy, wciąż słucha jej z zapartym tchem, jak twierdził. Chciałem wyciągnąć z niego jakieś szczegóły, ale on tylko puścił mi oko i więcej nie poruszał tego tematu.

Minęły dwa dni i całkiem zapomniałem o tej sprawie.


Przepracowałbym tak całe lato i nigdy nie usłyszał tej opowieści, ale zrządzeniem losu któregoś sierpniowego dnia nie dostarczono nam materiałów. Bernard dostał telefon od majstra, który miał przywieźć wszystkie niezbędne rzeczy, lecz popsuł mu się samochód. Co za pech. Według tego co Bernard usłyszał mieliśmy wolne przez najbliższe trzy godziny a może i dłużej. Poszliśmy zapalić i posiedzieć na pustakach, z którymi nic nie mogliśmy zrobić. Pozostało nam czekać na majstra.

- Dobra, chłopcy – zwrócił się do nas w pewnym momencie Bernard. – Skoro mamy trochę czasu, chętnie opowiem wam historię o mojej żonie. Jeśli chcecie usłyszeć, oczywiście.

Ogólny pomruk umiarkowanej aprobaty, wyrażał mniej więcej tyle co: jasne, tak czy siak będziemy się nudzić, więc nawijaj, tatuśku, czemu nie?

Bernard zerknął na sąsiedni, nie zajęty przez żadnego z nas pustkach, skrzywił się w dziwnym do zinterpretowania grymasie i zgniótł kciukiem sporego nasosznika.

- Jeny, tatuśku, nie musiałeś go zabijać – skomentował to ścięty na jeżyka Łukasz. Opieprzył mnie kiedyś za to, że pacnąłem trzmiela lecącego mi koło ucha. Najwyraźniej był kimś w rodzaju nawiedzonego obrońcy praw owadów i pajęczaków. – Moja matka powtarzała, że jeśli zabijesz pająka, będziesz miał pecha.

Bernard zaciągnął się swoim westem silverem, wypuścił spory obłok dymu z płuc i po chwili odparł, patrząc na Łukasza:

- To, co zrobiłem, wiąże się z moją opowieścią, synu. Matka mogła ci naopowiadać różnych bzdur. A co się tyczy mojej żony… cóż, od czego by tu…?

Znów zaciągnął się głęboko. Zerknąłem szybko na Michała, stojącego nieco z boku. Puścił mi oko. Potem Bernard zaczął snuć swoją opowieść.

2.

To było tuż po tym jak upadła komuna – mówił Bernard – już nie pamiętam dokładnie który to był rok, czy osiemdziesiąty dziewiąty, czy dziewięćdziesiąty… może nieco później. Nieważne. Ja i moja Lucynka byliśmy małżeństwem już ładnych parę lat. Hajtnęliśmy się jeszcze w stanie wojennym. Dzieci nie mieliśmy, ale nie przejmowaliśmy się tym zbytnio; wciąż byliśmy młodzi, ja miałem trzydzieści lat, ona była dwa lata młodsza. Kochaliśmy się po Bożemu, rozmawialiśmy o rodzinie i oboje chcieliśmy, by Lucyna zaszła w ciążę. Pozostawialiśmy jednak sprawy swojemu biegowi. Do głowy nam ni razu nie przyszedł pomysł, żeby pójść się zbadać. Sądziliśmy że jesteśmy zdrowi, w każdym razie ja mogłem wtedy wszystko to, co dziś wy możecie, chłopcy, a może nawet i lepiej. Moja żona też nigdy na nic się nie skarżyła. Byliśmy ze sobą szczęśliwi i żyliśmy beztrosko, no, przynajmniej jeśli chodzi o domowe pielesze. Bo wiadomo: czasy były trudne. Pracowałem na pełen etat jako nauczyciel, a Lucynka była zatrudniona w szwalni. Dopóki starczyło na chleb i aby rachunki były popłacone wszystko jakoś się układało. Mówiliśmy sobie: jak Bóg da nam pociechę, to niech mu będą dzięki, a póki co na pewno się cieszy naszym szczęściem. Ot takie proste, młodzieńcze myślenie. Zresztą, czego mogliśmy chcieć więcej, skoro mieliśmy siebie? Lucynka to była dobra dziewczyna. Takich wam tylko życzę, chłopcy, jeśli jeszcze nie macie swojej drugiej połówki. Ale wątpię by któraś z dzisiejszych panien była taka jak moja żona. Wiecie, urodziwa, sprytna, gotować umiała… do tego wierząca, jak i ja, więc się dogadywaliśmy. Śmiechu też nam nie brakło, a im dłużej się znaliśmy tym bardziej wolałem towarzystwo jej niż moich kolegów. Miała tylko jedną wadę. Znałem Lucynę już bardzo dobrze, poznaliśmy się pod koniec lat siedemdziesiątych i przez kolejnych dziesięć lat jej wada mnie nie denerwowała… no, może czasem tylko niepokoiła. Ale potem, ech… zresztą, po kolei. Lucynka strasznie, ale to strasznie bała się pająków.

Mieszkaliśmy wtedy w Pile, na ulicy Bolesława Prusa, w bloku. Było to mieszkanie po mojej ciotce, wprowadziliśmy się tam zaraz jak skończyłem studia. Od czasu do czasu odwiedzali nas rodzice, jej albo moi, coraz rzadziej wpadali przyjaciele. Ktoś, kto popatrzyłby na to z boku, mógłby powiedzieć, że nasze życie towarzyskie podupadło kosztem małżeństwa, ale my tak nie uważaliśmy. Ja do dziś tak nie uważam. Zresztą nikogo nie obraziliśmy, wciąż utrzymywaliśmy stałe kontakty z paroma najbliższymi przyjaciółmi. Najważniejsze, że nie mieliśmy żadnych wrogów, cieszyliśmy się życzliwością sąsiadów i choć parę razy pożyczaliśmy pieniądze by związać koniec z końcem to nie przeszkadzało naszemu szczęściu.

Istna sielanka. Długo mógłbym wam mówić o wspólnych śniadaniach, romantycznych spacerach czy tak rzadkich w tamtych czasach atrakcjach, jak wyjście do kina. Wszystko było wspaniałe z Lucyną. Uwielbiałem jej głos. Śmiała się cudownie, bardzo podobało mi się, gdy coś opowiadała, choćby te durnoty z pracy ze szwalni. Nawet jak się zezłościła albo płakała (co mogłem policzyć na palcach jednej ręki przez siedem lat małżeństwa) to było w tym coś pięknego. Tylko jedna rzecz w jej głosie – kiedy się bała – mi nie odpowiadała.

Przestraszał mnie jej krzyk na widok pająka. Trudno mi to opisać, wiecie. Trzeba byłoby to usłyszeć. Bardzo wysoki pisk, a jednocześnie coś jak ryk… nie… nie jak ryk, jak coś rozdzierającego gardło. Może charkot? W każdym razie strasznie nieprzyjemne dla uszu, bo dodatkowo cholernie głośne.

Pewno razu biorę z nią prysznic. Leję wodę z prysznica na nas, podniecony na widok jej pokrytego mydlinami jędrnego pośladka, a ta jak nie wrzaśnie… aż serce mi stanęło na chwilę. Nie wydawała tego dźwięku przeciągle. To było tak, jakbyście skorzystali z dzwonka do drzwi mieszkania właściciela o upiornym poczuciu humoru, ale w uszach piszczało mi jeszcze przez kilkanaście sekund. Rozejrzałem się po łazience przekonany, że pod wpływem wrzasku Lucynki przynajmniej część kafelek popękała. Na szczęście nic takiego się nie stało. Pierwszy szok minął, więc przyglądam się jej, a ta pobladła, zwęziła wargi, jedną ręką przyciska ręcznik do piersi a drugą wskazuje palcem umywalkę. Ja patrzę, a tam mały kątnik no o taki – tu Bernard pokazał kciukiem i palcem wskazującym, trzymając je w niewielkiej odległości do siebie – jeszcze niedorosły, wiecie. Prychnąłem tylko, odkręciłem kran i pajączek spłynął razem z wodą.

- Nigdy więcej mnie tak nie strasz. – mówię do niej.

- Przecież wiesz, Beniu, że się boję pająków. – Ona mi na to. I dodaje: - Przepraszam. I dziękuję, że się go pozbyłeś.

Zapomnieliśmy o tym szybko i godzinę później byliśmy już pod pierzyną. Skupiliśmy się na sobie i na pół nocy cały świat przestał dla nas istnieć.


W naszym domu prawie nigdy nie widywało się pająków. Lucyna lubiła utrzymywać nienaganną czystość w każdym zakamarku, więc takie incydenty jak ten w łazience zdarzały się od święta. To było chyba w osiemdziesiątym siódmym… Potem, tak ze trzy lata nic. Za to później… oj, mówię wam, chłopy, zaczęło się na dobre.
Tamtego wieczoru poszedłem do piwnicy. Chciałem naprawić prostą usterkę w rowerze. Dzieciaki z bloku mówiły, że kto idzie do piwnic ten schodzi do podziemi. Wzięły to chyba z jakichś komiksów fantasy, napływających masowo z Zachodu po upadku komuny. Z tymi podziemiami dzieciaki miały trochę racji. Nie myślałem jednak o piwnicy jak o jakimś ekscytującym i może trochę strasznym miejscu, gdzie spotkam zmyślone postacie. Piwnice to tylko piwnice i nic więcej. Tak zawsze myślałem.

Musiałem najpierw zejść po schodach, dopiero potem mogłem zapalić światło; włącznik znajdował się na dole w korytarzu, a nie przy drzwiach od klatki schodowej. Przez chwilę macałem ściany ręką, pogrążony w całkowitej ciemności. Zapaliłem światło, patrząc w mrok korytarza, w stronę drzwi do mojej piwnicy. Przez ułamek sekundy, w którym błysk żarówki rozproszył ciemnicę, zdawało mi się, że widziałem wysoką postać, która niemal natychmiast znikła. Równie szybko uznałem, ze coś mi się przywidziało. A jednak zimny dreszcz przerażenia wstrząsnął moim ciałem. Coś intuicyjnie podpowiadało mi, że postać, nawet jeśli była tylko wytworem mojej wyobraźni, nie wyglądała naturalnie. Przemykały mi ledwie migawki wyglądu. Ogromne, dziwne oczy, coś długiego i cienkiego miedzy nimi - niby rurka, okrycie głowy (kapelusz z rondem?)… czarny kolor.

Obejrzałem się nerwowo za siebie. Stwierdziłem, że nikogo tam nie ma, rozglądałem się jeszcze chwilę po korytarzu, zerknąłem też na schody. Skarciłem się w duchu, że z powodu przemęczenia padłem ofiarą jakiegoś durnego przywidzenia. Poszedłem naprawiać rower. Po uporaniu się z usterką, w wyobraźni znów ujrzałem przedziwną istotę. Wzdrygnąłem się. Wychodząc z piwnic na klatkę schodową zgasiłem światło i ruszyłem w górę po schodach. Nagle doznałem szoku.

Nic nie słyszałem i nie widziałem, nie czułem też by ktoś mnie zaczepiał, albo celował do mnie z broni. Po prostu nawiedziło mnie silne przekonanie, że coś wyłania się z mroku korytarza i chce mnie dopaść. Wiecie, tak jak dziecko niekiedy wyobraża sobie potwora czyhającego pod łóżkiem, gdy zbudzi się w środku nocy, wyrwane z sennego koszmaru.

Będąc w połowie schodów zacząłem biec. Wypadłem na klatkę schodową i zatrzasnąłem za sobą drzwi. Dyszałem ciężko. Chwilę później palnąłem się w łeb i nawymyślałem sobie głośno od idiotów i tchórzy. Echo mego głosu rozniosło się po klatce. Nie zwracałem jednak uwagi na ewentualne zaniepokojenie sąsiadów. Na koniec powiedziałem:

- Ależ głupoty sobie wmawiasz, Bernardzie.

Mimo to nie otworzyłem tych drzwi, by sprawdzić czy coś faktycznie się za nimi nie czai, tylko poszedłem do góry, do mieszkania.

Przebudziłem się koło pierwszej albo drugiej. Lucyna spokojnie oddychała leżąc obok mnie. Spała głęboko. Wstałem, gdyż usłyszałem brzęczenie muchy. Musiała kilka razy przelecieć mi nad uchem. Z początku postanowiłem to zignorować. I rzeczywiście, po chwili mucha się uspokoiła. Lecz gdy znów się położyłem, dobiegł mnie inny niepokojący dźwięk. Było lato, potwornie upalne. Oj tak, gorzej niż teraz, chłopcy. W bardzo ciepłe noce drzwi do naszej sypialni zostawaliśmy otwarte na oścież. Zza nich dobiegał jakiś bardzo cichy szmer. Nie przypominało mi to uszkodzonej rury, albo niezakręconej wody. Żadnych sprzętów nie zostawiliśmy włączonych. Nawet gdybyśmy zapomnieli, to czegóż mogliśmy nie wyłączyć? W grę wchodził jedynie telewizor, lecz szmer dobiegał jakby z łazienki. Postanowiłem więc sprawdzić, co to jest. Wstałem i wsunąłem laczki na stopy. Spojrzałem na Lucynkę. Wciąż smacznie spała. Najwyraźniej szmer jej nie obudził albo w ogóle go nie słyszała. Był niewyraźny. To pewnie kolejne złudzenie – pomyślałem, poszedłem jednak do tej cholernej łazienki.

Na korytarzu dźwięk się nasilał; gdy stanąłem przed drzwiami do łazienki rozpoznawałem go bardzo dobrze. Brzęczenie much. Bardzo wielu much. Jakbym stał obok ogromnej kupy łajna i słuchał ich bzyczenia. Znów się przestraszyłem. Dźwięk stawał się coraz głośniejszy, zapytałem się w myślach, czego mogę się spodziewać w środku? Przecież niczego tam nie było, gdy brałem prysznic przed pójściem spać. Nie mieliśmy z żoną zwyczaju pozostawania po sobie przykrych, śmierdzących i zwabiających owady pamiątek w muszli klozetowej, byliśmy normalnymi ludźmi. Tego natrętnego bzyczenia nie miało prawa tam być. Nie mogłem zrozumieć jak w takim razie możliwe jest to, że tak bardzo słyszę zadowolone, bo ucztujące i rozmnażające się muchy?

Stałem przed drzwiami może z pięć minut, bzyczenie nie ustawało. Przestałem nad tym rozmyślać. Wreszcie podjąłem akcję. Jedną ręką szybko otworzyłem drzwi, drugą zaś od razu zapaliłem światło. Dźwięk urwał się momentalnie.

Z łazienki uderzyła mnie czystość i biel kafelek. Na podłodze nie leżała kupa łajna lub zwierzęcy trup, którego obsiadły trupy. Chora wyobraźnia nie znalazła odzwierciedlenia w rzeczywistości. Musiałem wtedy mieć głupią minę bo pomyślałem: co ja właściwie spodziewałem się zobaczyć? Łazienka była w stanie, w jakim zostawiliśmy ją z Lucynką po wieczornej toalecie. Ubikacja, umywalka, lustro, półeczka z kosmetykami mojej żony i kubeczkiem z pastą do zębów i szczoteczkami. Nieopodal wanna, kran i prysznic, naprzeciwko pralka wirówka. Niby wszystko w porządku, ale… coś mi tutaj nie grało.

Rozejrzałem się dookoła, także po suficie i w górnym rogu łazienki dostrzegłem coś, co z pewnością przeraziłoby Lucynę na śmierć.

Na pajęczynie siedział czarny pająk. Nigdy w życiu nie widziałem tak dużego. Dużego jak dłoń z rozpostartymi palcami, jeśli liczyć odnóża, te zaś wyglądały jak ostre kolce. To, co najbardziej rzucało się w oczy nie było jednak owymi odnóżami, tylko czerwonym znamieniem na odwłoku, przypominającym czerwoną klepsydrę, jakby pająk chciał tym samym powiedzieć mi, że odmierza czas mego życia.

Otrząsnąłem się z tej głupiej myśli. Zanim jednak zdołałem coś zrobić w sprawie nieproszonego lokatora, znów usłyszałem bzyczenie. Już myślałem, że halucynacja stada ucztujących owadów wróciła i najpewniej oznacza to, że zwariowałem. Lecz okazało się, że to duża pojedyncza mucha – być może nawet ta sama, która wcześniej mnie obudziła – przeleciała obok mnie. Krążyła przede mną w powietrzu w szybkim tempie, jakby była psem goniącym własny ogon. Potem poleciała w róg i wpadła w sieć.

Pająk zareagował od razu. Błyskawicznie dopadł ofiarę i wstrzyknął jej jad. Potem zawinął ją w kokon. Ze szkoły podstawowej pamiętałem, że pająki robią to, by zachować pokarm na później, nie znałem się jednak na tych stworzeniach i nigdy nie byłem naocznym świadkiem polowania, więc przyglądałem się temu bardziej z fascynacją niż obrzydzeniem. Zresztą pająki nigdy mnie nie przerażały, już jako mały chłopiec nie miałem problemu by zgnieść któregoś z nich, tak jak zrobiłem to z tym nasosznikiem, chłopcy. Oj tak, pająków to ja się nigdy nie bałem.

Nie mogłem jednak pozostawić tego osobnika przy życiu. Musiałem też zniszczyć jego sieć. Nie widziałem co to za gatunek, nie miało to wtedy dla mnie większego znaczenia, choć ta czerwona klepsydra na odwłoku niepokoiła mnie trochę. Uznałem, że znów coś sobie wmawiam, lecz niezależnie od tego jaki to pająk, rzadki czy pospolity, musiał zginąć ze wzglądu na Lucynę, zanim ta zdąży się obudzić i poczłapać sennie do łazienki. Ale… właśnie. Jak on się tam dostał? – myślałem o tym dużo, dużo później, kiedy już straciłem żonę. No ale… nie uprzedzajmy faktów.

Zrobiłem to szybko i sprawnie. Wyciągnąłem odkurzacz i nie bacząc na to, że mógłbym obudzić Lucynkę, włączyłem go. Wiecie, wtedy odkurzacze były bardzo głośnie, nie to co teraz. Pomyślałem sobie, że mimo wszystko lepiej zbudzić żonę, niż narażać ją na zawał serca. Wciągnąłem pająka, jego zdobycz i całą sieć za jednym razem. To był porządny odkurzacz, dobrze ciągnął. Koniec rury zatkałem dłonią. Ten sposób zawsze działa – dzięki temu wytwarza się podciśnienie, które zdusza pająka. Po wszystkim wyjąłem worek z odkurzacza. Wystawiłem go na za drzwi i postanowiłem, że dopiero rano wyrzucę to na śmietnik. Opłukałem ręce wodą i wróciłem do Lucynki.

- Odkurzałeś, kochanie? – spytała sennie. - W łazience był pająk, sprzątnąłem go. Lucynka się wzdrygnęła i pomruczała z dezaprobatą; przytuliła się do mnie. Przeleżeliśmy tak spokojnie do rana.

3.
Bernard sięgnął po kolejnego papierosa. Słońce nieco zaszło za chmury, więc zrobiło się znośnie. Historia, która zaczynała się całkiem zwyczajnie, wciągnęła nas wszystkich. Michał od czasu do czasu posyłał mi swój zawadiacki uśmieszek. O nim i o Bernardzie wiedziałem, że znają się już od dawna i zawsze pracują razem. Nie znałem ich układu z szefem, podejrzewałem jednak, że mogą być zatrudnieni na stałe we firmie, która na lato przyjmowała do pracy takich jak ja – z doskoku. Michał, jak już mi wspominał, słuchał opowieści Bernarda wielokrotnie. A jednak nie wyglądał na znudzonego. Przeciwnie – biło z niego dziwne podekscytowanie.

Cieszyłem się, że samochód majstra odmówił posłuszeństwa i nadarzyła nam się okazja do wysłuchania opowiadania. Musiałem oddać Bernardowi, że miał talent do snucia opowieści i na pewno wiedział w którym momencie zrobić pauzę. Nie żebym mu miał to za złe, chłop miał już swoje lata i też musiał odsapnąć, napić się wody, zapalić fajkę i zastanowić się nad dalszym ciągiem. W sumie nam – słuchaczom – też przydała się chwila, żeby zebrać myśli, uporządkować fakty historii Bernarda, nie… raczej historii Lucyny.

Kilka elementów tej opowieści już mi się nie spodobało. Bernard napomknął coś o tym, że stracił żonę. STRACIŁ, czujecie to? O co chodziło – jeszcze nie wiedziałem, ale zwiastowało to niechybnie przykre zakończenie tego opowiadania. Do tego to przywidzenie w piwnicy… po co w ogóle o nim mówił? Czyżby niezidentyfikowana bliżej postać, którą ujrzał oczami wyobraźni, miała odegrać jakąś rolę? No i ten pająk. Od razu skojarzyłem opis podany przez Bernarda z tym, co kiedyś obejrzałem w jednym z programów przyrodniczych na Discovery.

- Czy wiesz, że ten pająk – zacząłem patrząc na Bernarda – nie występuje w Polsce? To czarna…

- Wiem, wiem – przerwał mi. – Zaraz do wszystkiego dojdę, dajcie mi jeszcze kapkę odsapnąć, chłopcy. Oj, duszno dzisiaj trochę.

Rzeczywiście, było duszno. Zaraz jednak zerwał się rześki, chłodny wiaterek wiejący od strony drzew i pól. Bernard przymknął oczy i z wyraźną ulgą oraz rozkoszą wciągnął nosem orzeźwiające powietrze.

Zaciągnął się dymem z papierosa i kontynuował.

 
Opinie
 
Facebook
 
  
35166 wyświetleń

numer 10/2017
2017-10-08

Od redakcji
Dla młodszych
Fizyka
Język
Literatura
Polityka
Rozmaitości

nowyOlimp.net na Twitterze

nowy Olimp - internetowe czasopismo naukowe dla młodzieży.
Kolegium redakcyjne: gaja@nowyolimp.net; hefajstos@nowyolimp.net