Literatura 
 
One przychodzą rurami
Część 2
Michał Krajniak
Rzeczywiście, było duszno. Zaraz jednak zerwał się rześki, chłodny wiaterek wiejący od strony drzew i pól. Bernard przymknął oczy i z wyraźną ulgą oraz rozkoszą wciągnął nosem orzeźwiające powietrze. Zaciągnął się dymem z papierosa i kontynuował.

4.
Oboje mieliśmy do pracy na ósmą rano. Lucyna wstawała zawsze o szóstej, pół godziny przede mną i przygotowywała śniadanie. Mieliśmy taki układ, że ona robiła posiłki, a ja zmywałem. Dzieliliśmy się wszystkimi obowiązkami domowymi, ale nie o tym chciałem gadać. Tego poranka, kilka godzin po tym jak pozbyłem się czarnego intruza z czerwoną klepsydrą na odwłoku moja żona nie obudziła mnie, jak zwykle to robiła o w pół do siódmej. Zrobiła to parę minut po szóstej.

Ten wrzask obudziłby umarłego. Poderwałem się od razu. Moje nogi zbudziły się momentalnie, podobnie serce, bo przyspieszyło jak Kubica na torze wyścigowym. Mózg za to potrzebował jeszcze chwili drzemki. Jeszcze minutkę, tatusiu – mógłby powiedzieć, gdyby był dzieckiem.

Zobaczyłem Lucynę bladą i sztywną jak nieboszczyk. Z początku nie do końca kojarzyłem to, co widzę, lecz wkrótce umysł wyrwał się ze snu.

Stała w korytarzu, jakieś dwa metry od otwartych drzwi łazienki, w której świeciło się światło. Musiała zapalić je wcześniej i wyskoczyć na korytarz gdy tylko dostrzegła to, co tak bardzo ją przeraziło. Gdybym mógł, wolałbym się nie dowiedzieć co to było, no ale…

Popatrzyła na mnie oczami wielkimi jak talerze i wskazała palcem łazienkę.

- Zdaje mi się, Bernard, że wspominałeś coś w nocy o sprzątnięciu pająka.

Kiwnąłem głową twierdząco.

- No to coś ci nie poszło to sprzątanie.

Bez słowa minąłem ją i wlazłem do łazienki. Moje oczy jakby automatycznie powędrowały w górny prawy róg. Prawie ścięło mnie z nóg.

W tym samym miejscu co poprzednio, pająk z klepsydrą utkał sobie nową sieć. Ale jak…? – pomyślałem. - Nie miał szans przeżyć starcia z odkurzaczem i podciśnieniem.

- No pozbądź się go wreszcie – jęknęła z korytarza Lucyna.

Westchnąłem ciężko i powtórzyłem dokładnie to, co zrobiłem w nocy. Potem oba worki od odkurzacza wyrzuciłem na śmietnik, gdy szedłem już na lekcje.

Przy śniadaniu Lucyna spytała:

- Jak ty się w nocy pozbywałeś tego pająka, co?

Nie chciałem jej mówić o tym, że na chłopski rozum nie było możliwości, by poczwara przeżyła, więc odparłem wymijająco:

- Widocznie jakoś wyszedł z worka na śmieci. No ale teraz już na pewno zdechł.

Popatrzyła na mnie znacząco tymi swoimi pięknymi, brązowymi oczami (oj tak, chłopcy, miała prześliczne oczy, głębokie jak studnia i słodkie jak czekolada, a jej blond włosy… jak u bogini, wiecie) ale już tego dnia nie poruszała ze mną tego tematu.


Po południu nie zauważyłem w łazience żadnego pająka. Nie było tam też ani śladu pajęczyn. Wracałem do domu wcześniej niż Lucyna, czyli jakieś dwa kwadranse po czwartej. Żona miała do pracy dalej niż ja; kończyła mniej więcej o tej samej porze co ja, ale po drodze robiła jeszcze zakupy, więc zanim przyszła z torbami robiła się już piąta po południu. Ech, wiecie, teraz żałuję, że nie pomagałem jej z tymi zakupami. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że ona tacha ciężkie siaty na drugie piętro, bez słowa skargi, a ja, silny chłop… Teraz tak sobie myślę, że gdybym mógł cofnąć czas zawsze niósłbym jej te torby. Mógłbym nawet za nią robić zakupy, czemu nie? Ech, szkoda, że nie można cofnąć czasu. Naprawdę przykro mi z tego powodu, chłopcy.

Zanim zjedliśmy i posprzątaliśmy po obiedzie (właściwie już obiadokolacji) zegar wskazał siódmą. Poszedłem wtedy za potrzebą i znów rozejrzałem się po łazience. Odetchnąłem z ulgą. Najwyraźniej wcześniej zdarzył się po prostu zbieg okoliczności. Być może gdzieś u sąsiadów zalęgły się pająki i przeszły do nas, może to kwestia nieszczelnych ścian albo starej kanalizacji. Nie miałem pojęcia czy pająki przemieszczają się taką drogą. Najważniejsze jednak, że ich już nie było. Tak przynajmniej mi się zdawało.

Wieczór, noc i całe następne dwie doby spędziliśmy spokojnie.


Pająka z czerwoną klepsydrą po raz pierwszy w naszej łazience ujrzałem w poniedziałek. Incydent powtórzył się we wtorek i do piątku nic się nie działo.

Wracając z roboty cieszyłem się, bo po raz pierwszy od dłuższego czasu wypadała mi wolna sobota. Wszedłem do mieszkania pogwizdując wesoło. Skorzystałem z łazienki i myjąc ręce odruchowo rozejrzałem się dookoła. Ani najmniejszego pajączka. Przeszedłem do naszej sypialni i odpaliłem telewizor. Wkrótce potem przyszła Lucyna.

- Cześć, skarbie, co na obiad? – rzuciłem z sypialni, gdy tylko usłyszałem jak wchodzi.

- Dziś zupa porowa – odkrzyknęła.

Jej irytujący wrzask dobiegł mnie chwilę po tym, jak rozpakowała zakupy w kuchni i poszła do łazienki. Tym razem nie krzyknęła tak jak zawsze – krótko i jednorazowo – tylko darła się cały czas. Łapała kolejne hausty powietrza, gdy brakowało jej tchu. I wciąż krzyczała.

Kiedy tylko ją usłyszałem, wybiegłem jak poparzony z sypialni. Przez bardzo krótką chwilę, którą miałem do namysłu, uznałem, że nie mogę się spodziewać niczego innego - Lucynka mogła tak wrzeszczeć tylko w reakcji na jedną rzecz. Ten wrzask był mocniejszy, nieposkromiony. Jeśli wcześniej potrafiła zachować pewną granicę krzycząc, tak teraz puściły jej wszelkie hamulce.

Już miałem ją skarcić, bo koncert, który dawała naprawdę potrafił doprowadzić do szału, kiedy skierowałem wzrok w stronę łazienki. Drzwi były otwarte, światło zapalone. Sam omal nie krzyknąłem.

Po raz pierwszy w życiu przestraszyłem się pająków. Dwie, każda większa niż ta ostatnia, pajęczyny znajdowały się w dwóch górnych rogach łazienki. Gdy wszedłem do środka (zrobiłem to bardzo niechętnie i to nie z powodu samego zjawiska, ale dlatego, że było ono absurdalne, niemożliwe) przekonałem się ilu tak naprawdę mamy niezapowiedzianych gości. Było ich czterech. Dwóch cierpliwie siedzących na obu pajęczynach, każdy na swojej, z odwłokami odbijającymi światło żarówek; jeden leniwie idący, właściwie pełznący po dnie wanny i jeden czyszczący nogogłaszczki na podłodze obok kibla; wszystkie elegancko czarne, zdobne w przepiękną czerwoną klepsydrę.

Nawet nie zorientowałem się kiedy Lucyna przestała krzyczeć. Potrzebowałem chwili, żeby ochłonąć. Potem, niczym robot przystąpiłem do sprzątania. Minąłem żonę wciąż stojącą w kącie korytarza i wyjąłem odkurzacz z dolnej szafki. Wchłonął to, co miał wchłonąć (nawet nie uciekały kiedy to robiłem) po czym wyjąłem worek i od razu poszedłem wyrzucić go na śmietnik. Jeśli spytacie, czy myślałem wtedy albo wcześniej o tym, że pająki mogą wyjść z worka i dostać się do któregoś z nieopodal zaparkowanych aut, lub wejść komuś do mieszkania, to nie, nie myślałem o tym. Potem wróciłem do mieszkania – Lucyna siedziała na krześle w kuchni – i dokładnie wysprzątałem łazienkę. Zajrzałem w każdy kąt, sięgałem rękami tam, gdzie tylko zdołałem, starając się nie pominąć żadnego zakamarku. Wyczyściłem wannę, umywalkę i klozet, do odpływów hojnie nasypałem środku żrącego. Zdjąłem lustro, wykręciłem żarówki, sprawdzałem wszystko, dosłownie wszystko co tylko mogłem, włącznie z pralką. Rozkręciłem nawet zbiornik spłuczki. Działałem tak jakbym wpadł w paranoję – może faktycznie wtedy już tak było? Już wtedy… Nie znalazłem jednak innych intruzów.

Skończyłem po dwóch godzinach. Mógłbym powiedzieć: to wina pieprzonej administracji budynku, która nie sprawdziła stanu kanalizacji; będzie trzeba uświadomić gnojom, że w łazience lokatorów notorycznie pojawiają się pająki. Nie zdobyłem się jednak na szukanie przyczyn pajęczego koszmaru. Rozbolała mnie głowa. Poszedłem do kuchni, skąd Lucyna spoglądała na mnie jak na wyjątkowo natrętnego domokrążcę.

- Skończyłeś wreszcie? – spytała z wyrzutem. W tym samym momencie, nie wiedzieć czemu, po plecach przebiegł mi dreszcz. Zacisnąłem mocno pięść.

- Tak – odburknąłem.

- Skąd się to tam wzięło? – pytała tak, jakby to była moja wina.

- Skąd mam wiedzieć? – wycedziłem przez zęby.

- Przychodzę po pracy, tacham zakupy, chcę zrobić obiad, a ty gdzieś masz to, że w łazience są pająki – nie krzyczała ale była bliska wybuchu, czułem to. Ścisnąłem palce w pięści nieco mocniej.

- Właśnie, gdzie obiad? – Głupio zmieniłem temat.

- Nie zrobiłam.

- Czemu?

- Bernard, do cholery! – Teraz już krzyczała. – Stroisz sobie ze mnie głupie żarty i jeszcze masz żądania!?

- Zamknij pysk! – Nie wytrzymałem. Zamilkła najwyraźniej zszokowana moją odzywką. – Jakie żarty, do cholery? Poszedłem się odlać zaraz jak wróciłem z roboty i żadnych pająków nie było. Dopiero potem musiały…

- Ha, ha, wolne żarty! – zachrypiała. – Chcesz mi wmówić, że w pół godziny odkąd wróciłeś ze szkoły te obrzydlistwa pojawiły się w łazience? Przyszły znikąd? Przecież wiesz, że się boję pająków. Czemu to zrobiłeś? No, czemu to zrobiłeś, pytam!?

Zupełnie, jakbym to ja wpuścił te pająki do łazienki i jeszcze pomógł im budować pajęczyny. Kompletnie irracjonalne.

- Nie wiem skąd się tam wzięły, rozumiesz!?

- A ty nie rozumiesz, że ja o mało zawału nie dostałam!? Nie wiem co ty odwalasz. Jesteś chory, czy jak!?

Nie myślała logicznie. Czy zachowywałem się jak człowiek, który chciał sobie stroić z niej głupie żarty? Sam byłem zaskoczony i nawet trochę przerażony tym, co stało się w łazience. Lucyna kompletnie nie potrafiła skojarzyć, że przecież posprzątałem łazienkę i w ogóle, ale to w ogóle nie było mi do śmiechu, ani z powodu jej wrzasku ani z powodu pająków. Właśnie, wrzask. Atakowała mnie przybierając tembr głosu podobny do tego jej irytującego wrzasku. Wkurzałem się na nią coraz mocniej i w końcu…

- Ja chory! – Znów wybuchłem. – Ja przynajmniej nie drę ryja jak jakieś zwierzę!

- Co… coś ty powiedział? – Pobladła. Gdyby ktoś kiedyś chciał sobie wyobrazić personifikację białej gorączki powinien wtedy spojrzeć na moją żonę.

- Drzesz pizdę, bez przerwy! Ot co!

Dyszeliśmy tak zgodnie jak dwa zajechane przez maszynistów parowozy, a potem dodałem, już spokojnym, lecz lodowatym tonem:

- Wychodzę.

Założyłem tylko buty. Było lato, jak już wspomniałem, więc głupotą byłoby zabierać jakieś dodatkowe okrycie. Pojechałem naszym maluchem do najbliższego domu towarowego. W dziale spożywczym udało mi się dostać wódkę. Jedna z dwóch ostatnich butelek stojących na półce. Z zawiniętym z brązowy papier pół litra wróciłem do swojego bloku i zszedłem do piwnicy. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, jak cholernie jestem głodny. Poszedłem więc na górę. Lucyna siedziała w sypialni na łóżku i oglądała telewizję. Odgłos podobny do cichego płaczu dobiegł moich uszu ale nawet nie zajrzałem do żony. Ruszyłem prosto do lodówki, z której wyjąłem pęczek kiełbasy i zszedłem z powrotem na dół.

Nie obchodziło mnie, że nie mam z kim zamienić słowa ani obejrzeć żadnego programu telewizyjnego. Popijałem wódkę z gwintu i przegryzałem kiełbasą; wciąż we mnie wszystko się gotowało. Nie potrafiłem racjonalnie myśleć. Żałuję, że wtedy nie wróciłem do Lucyny i jej nie przeprosiłem, no ale cóż… Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek w życiu był aż tak rozdygotany. Właściwie mogę powiedzieć, że wtedy mój mózg nie pracował. Jakby umarł, a mną rządziły tylko bolesne emocje. Nie dziwcie się mi, chciałem je po prostu w sobie stłamsić. Znieczulić się. Nie wiem ile to trwało, może godzinę, może ciut dłużej, nim opróżniłem butelkę. Potem zasnąłem.

5.
W tym miejscu Bernard zrobił sobie parę minut przerwy. Zapalił papierosa, raz po raz popijał wodę (Słońce wyszło zza chmur) i przez ten czas nic nie mówił. Nie mówił też nikt z nas, wszyscy z niecierpliwością czekaliśmy na dalszy ciąg. Gdzieś w tle usłyszałem pszczołę. Przyłapałem się na niecierpliwym tupaniu stopą w oczekiwaniu na kolejną część opowiadania. W końcu Bernard skończył pić wodę. Wrócił do opowieści.

6.
Obudziłem się w nocy z okropnym bólem głowy. Zerknąłem na zegarek, wskazywał kilka minut po drugiej. Widziałem wszystko wyraźnie bo w mojej piwnicy i na korytarzu wciąż świeciło się światło. Dźwignąłem się z podłogi czując silny ból w stawach. Nie zasnąłem w zbyt wygodniej pozycji, pod głowę podłożyłem sobie dętkę od roweru. Ku mojej uciesze, na dolnej półce stał słoik kiszonych ogórków. Otworzyłem go, wyjadłem część zawartości i wypiłem prawie całą wodę. Była bardzo kwaśna. Od razu poczułem się lepiej, choć ból głowy nieźle mi doskwierał. Wyjąłem pozostałe ogórki i wyrzuciłem je niedbale na podłogę, w akcie bezrozumnego marnotrawstwa. Resztę wody ze słoika wylałem sobie na łeb. Ulga przyszła szybko.

Nie miałem pojęcia, co teraz powinienem zrobić. Miałem klucze do mieszkania, ale całkiem możliwe, że Lucynka zamknęła się od wewnątrz. Mógłbym spróbować dobijać się do drzwi. Pomysł ten nie za bardzo mi się podobał. Pozostało więc jeszcze przeczekać w piwnicy do rana. Wydawało się, że najprawdopodobniej tak też się stanie. Ale w sumie nie zaszkodzi mi sprawdzić, może Lucyna nie włożyła klucza do dziurki od swojej strony – pomyślałem.

Już miałem wstać, gdy nagle usłyszałem płacz małego dziecka. Dobiegał z głębi korytarza piwnic. Urywał się, wiecie: ŁAAaaa…! ŁAAaaa..! ŁAAaaa…! Brzmiało to całkiem głośno, wszystkie włoski na rękach zjeżyły mi się. To brzmiało, jakby dziecku działa się jakaś krzywda. Co mógł oznaczać płacz krzywdzonego dziecka o drugiej w nocy, w piwnicach? Poza tym zdawało mi się, że nie jest do końca naturalny. Pomyślałem, że być może dobiega z zaświatów… i palnąłem się w czoło. Spojrzałem na lufcik. Był uchylony. To na pewno coś z dworu – pomyślałem – przecież koty zawsze miauczą w nocy. A kocie miauczenie do złudzenia przypomina płacz dziecka. Jeszcze takie urywane. Łaaa! Miaau! No tak.

Odgłos płaczu/miauczenia zaczął cichnąć gdy wyszedłem na piwniczny korytarz. Żarówki oświetlały go aż do końca. Moja piwnica znajdowała się prostopadle do ściany, w której, w rzędzie znajdowały się kolejne pomieszczenia piwniczne, każde z nich miało drzwi obite drewnianymi belkami. Na końcu korytarza widziałem ścianę z pomalowanej na biało cegły. Ślepa uliczka, koniec trasy. Nagle, żarówki oświetlające tę część korytarza zgasły. Te bliżej mojej piwnicy wciąż się paliły.

Wzdrygnąłem się. Intuicja podpowiadała mi, że coś tu jest nie tak. Wmawiałem sobie że to zwykłe spięcie, tymczasem serce radziło mi wiać z tych piwnic jak najszybciej. Nie ruszyłem się z miejsca, zupełnie jakby ktoś kazał mi tu na coś czekać. Czułem się dziwnie i choć stałem jak wryty dosłownie kilka sekund wydawały mi się one wiecznością.

Wtedy go zobaczyłem.

Wyłaniał się powoli z ciemności, z nieoświetlonej części korytarza. Był tak wysoki, że prawie dotykał sufitu. Poznałem go, mimo że jakiś czas temu zapomniałem jego wyglądu. Wcześniej mignął mi tylko, niby złudzenie, zdawało się wówczas, że przywidziałem go sobie. Teraz najwyraźniej zamierzał pokazać mi się w całej okazałości.

Pierwsze, co rzucało się w oczy, to długa cienka rurka, wystająca z czegoś, co musiało być głową. Czarna szata zasłaniała go począwszy od szyi aż do ziemi. Nie widziałem stóp. Ruszył do mnie powoli, sunął jakby jechał na kółkach zasłoniętych przez szatę. Chyba najbardziej niesamowite były jego oczy - dwie wielkie, wybałuszone zielone kule, o specyficznym regularnym wzorku… Wiecie, jakby ktoś odbił na tych kulach wzór siatki. Słowem, jego ślepia przypominały musze oczy. Na głowie nosił kapelusz z rondem. Zbliżył się już znacznie do mnie i dostrzegłem, że w miejscu, nad którym wyrastała mu rurka ma otwór wielkości piłki golfowej. Ziały z niego cztery rzędy malutkich i ostrych, jak u piranii, ząbków.

Cofnąłem się gwałtownie. Uderzyłem plecami o półkę, która zadrżała. Chwilę potem usłyszałem trzask pękającego szkła. Dobiegł mnie zapach peklowanych czereśni. Nawet nie zerknąłem ukradkiem na rozbity słoik. Wewnątrz wszystko mi zamarzło. Cały czas miałem wzrok skupiony na NIM.

Byłem sparaliżowany strachem kiedy ten potwór przybliżył się do mnie na niecały metr.

- Bernardzie – powiedział w moich myślach. Jakimś cudem wdarł mi się do głowy i tak przemawiał. Jego głos brzmiał jak brzęczenie stada much. – Chcę z tobą porozmawiać.

Nie brzmiało to jak zachęta do nocnej pogawędki tylko rozkaz, choć mówię wam: ledwo co rozpoznawałem poszczególne słowa, wszystko zlewało się w to bzyczenie.

- Czym… - wykrztusiłem i zaraz się poprawiłem. – Kim jesteś?

Potwór przechylił swój przerażający owadzi łeb i wydał z siebie serię krótkich dźwięków. Nie było to podobne do niczego co kiedykolwiek słyszałem. Zdawało mi się, że ta istota śmieje się. Oj tak, uległem wrażeniu, że szydzi ze mnie.

- Jestem Władcą Much – odpowiedział.

W pierwszej chwili nie skojarzyłem. Zimny pot spłynął mi po skroni wtedy, gdy przypomniałem sobie coś z wykładów pewnego księdza, na które kiedyś chodziłem. Potwór przedstawił mi się jednym z imion szatana.

- Czego chcesz? – spytałem.

- To ja wygnałem pająki do twego domu, Bernardzie – zabzyczał. – To wszystko moja sprawka. Przeze mnie twoja żona zrobiła ci awanturę a ty się upiłeś. Pewnie zachodzisz w głowę, czemu to zrobiłem?

Kiwnąłem głową całkiem automatycznie, bez pomyślunku. Kierował mną paniczny wręcz strach.

- Pająki to najobrzydliwsze i najpodlejsze kreatury. Żeby przeżyć zabijają i zjadają istoty najbliższe memu sercu. Muchy są w piekle, Bernardzie, wiesz? Ucztujemy razem na duszach dzieci bożych. Na ziemi obserwują one grzeszników, mówią mi, które dusze mogę wziąć. Są pożyteczne, nieprawdaż? Są bardzo kochane... Tymczasem w tej piwnicy zalęgły się najobrzydliwsi z morderców much. To pająki z twojej łazienki, Bernardzie – czerwone klepsydry na czarnych odwłokach. Jestem w stanie je przepędzić, wysyłam je do różnych miejsc, z dala od much, ale nie mam mocy, by ich zabić.

Mówił, lecz otwór z rzędami małych ostrych ząbków nie poruszał się. Jakoś nie chciało mi się wierzyć, że ten stwór nie mógłby zabić pająka. W tamtej chwili obawiałem się o własne życie, a on twierdził, że nie ma mocy by rozprawić się z niewielkimi, ośmionożnymi żyjątkami. Nie odzywałem się jednak. Władca Much podjął wątek jakby czytając mi w myślach:

- Pająka może zabić zwierzę, owad lub człowiek, ale nie ja. To odwieczny porządek. Mam wielu braci, Bernardzie, ale nie my nie możemy tykać pająków, bo wtedy przestaniemy istnieć. Tak się stanie, według prastarego układu, zawartego na początku stworzenia świata. Ale to nie jest najważniejsze. Ważne, że przybyłem do ciebie, Bernardzie. Przybyłem z ciekawą ofertą dla ciebie. Wysłuchasz propozycji?

Ostanie słowa wypowiedział tak… bo ja wiem?... wyczułem coś prześmiewczego w tym jego brzęczeniu. Znów kpił. Cóż mogłem mu odpowiedzieć, przyparty do ściany? Nigdy nie byłem chojrakiem. Służalczo mu przytaknąłem, kiwając głową. Długa rurka poruszyła się nieznacznie i delikatnie przejechała mi po brzuchu. Wzdrygnąłem się z obrzydzenia.

- Dobrze, to wręcz znakomicie – ciągnął dalej potwór. – Posłuchaj więc, Bernardzie. – Dopiero teraz przemknęło mi pytanie: skąd on zna moje imię? Skądkolwiek by je znał, nie była to dobra pora na tego typu rozważania. – Wiem, że zabiłeś wszystkie pająki, które do ciebie wysłałem. Ja wiem bardzo dużo, lecz to również jest mało ważne. Najważniejsza jest dla ciebie twoja żona, Lucyna, prawda? Czy nie chciałbyś żyć z nią długo, w dobrobycie? Bylibyście wolni od chorób, cieszylibyście się znakomitą kondycją nawet jako starcy. Nacieszylibyście się życiem, nie bojąc się niespodziewanej śmierci. Zdążylibyście się nawet tym życiem znudzić. A wszystko za jedną, jedyną przysługę. I za pewien drobiazg, już po waszej śmierci.

Nie potrafiłem mu odpowiedzieć. Gardło odmawiało mi posłuszeństwa, tym bardziej że w jego brzęczeniu pobrzmiały nuty nienawiści. Równocześnie na moje serce spływał pomału dziwny spokój, jak niespodziewany strumień chłodnego górskiego potoku, pod który nagle wpadł strudzony taternik. Władca Much kusił mnie swoim upiornym głosem. Jego oferta wydała mi się ogromnie atrakcyjna.

- Zabić! – wrzasnął Władca Much. – Zabij je wszystkie, co do jednego! Nie oszczędź żadnego. Wyświadczysz mi tym samym ogromną przysługę.

Atmosfera zgęstniała, gdy się uniósł, lecz po chwili uspokoił się. Rozwinął swoje żądanie:

- Pająki krążą w rurach, w tym budynku. Ścigałem czerwone klepsydry bardzo długo, pokonałem wielki dystans, by ostatecznie zamknąć je tutaj. Mam je w szachu. Gdy zginą, pozbędę się najgorszych z pająków. Chcę zabić wszystkie czerwone klepsydry na świecie, wtedy muchy będą znacznie bezpieczniejsze, ale jak już wiesz, sam nie mogę tego zrobić. W budynku jest kilkadziesiąt czerwonych klepsydr. Zabij je wszystkie!

Zebrałem się w końcu na odwagę i spytałem drżącym głosem:

- A co, jeśli się nie zgodzę?

- Wtedy odejdę i nie będę już trzymał czerwonych klepsydr w ryzach, a one was zjedzą. Ciebie i tę twoją żoneczkę. Przyjdą do was. Pożrą was żywcem, kawałek po kawałeczku. One przychodzą rurami, wiesz, Bernardzie?

Znów się zaśmiał, bzycząc. Gdyby miał ludzki głos, powiedziałbym, że to śmiech pełen jadu. Tak śmieją się ludzie przepełnieni pogardą do bliźnich… nie. Raczej szaleńcy, opętani swymi chorymi majakami. Nie wiem czemu mi się to tak skojarzyło, przecież głos należał do potwora, Władcy Much. Szatana.

W piwnicy leżały drewniane belki, których nie zużyłem na zbudowanie ławeczki na cmentarzu przy grobie dziadków. W tym momencie jedna z nich uniosła się w górę. Oderwałem wzrok od muszej twarzy stwora i z zaskoczeniem patrzyłem na wiszący w powietrzu kawał drewna. Belka zawirowała z ogromną szybkością, poleciały wióry i moim oczom ukazała się kartka papieru. A może to był pergamin? W każdym razie chwilę później przez papier przeszła fala ognia; byłem przekonany że kartka spłonie, tymczasem pojawiło się na niej pismo. W ręce Władcy Much pojawiło się znikąd pawie pióro.

Pergamin i pióro przesunęły się w powietrzu i przystanęły tuż przed moją twarzą.

- Podpiszesz? – zabrzęczało mi w głowie.

Choć minęło tyle lat, pamiętam to doskonale. Treść cyrografu głosiła, że Władca Much zapewnia mi i Lucynie życie w pełnym zdrowiu jeszcze przez dziewięćdziesiąt dziewięć lat i dziewięć miesięcy od chwili złożenia podpisu. Jak jesteście ciekawi, to odwróćcie sobie te trzy dziewiątki do góry nogami i sięgnijcie do Apokalipsy św. Jana. Ponadto mieliśmy cieszyć się pełnym zdrowiem aż do ostatniego tchnienia. Nie musielibyśmy martwić się o dobra materialne, gdyż w wyniku układu z szatanem brakłoby nam grosza. Żeby tak się stało musiałem zabić wszystkie pająki, które pojawią się w moim mieszkaniu w przeciągu nadchodzących tygodni. Po śmierci zaś nasze dusze miały stać się własnością Władcy Much.

Kompletnie nie zastanawiałem się nad konsekwencjami. To było tak, jakby ktoś inny wstąpił we mnie, na chwilę przejął moje ciało. Bardzo długie życie w szczęśliwości było jedynym punktem cyrografu, na którym się wtedy naprawdę mocno skupiłem. Coś mną zawładnęło, opętało mnie. Być może jakaś dziwna magia Władcy Much sprawiła, że zostałem w gruncie rzeczy zmuszony do podpisania się. Działałem jakby pod wpływem mocnego narkotyku. Ugiąłem się jego woli. Co wy, chłopcy, zrobilibyście na moim miejscu? Podpisałem ten pieprzony cyrograf, podpisałem go własną krwią! Pióro miało zaostrzony na końcu rysik. Nakłułem nim palec i podpisałem ot tak, jak ostatni idiota.

Moglibyście spytać: a co z Lucyną? Czy jej podpis nie był też wymagany? Wszystko wskazywało na to, że nie, zastanawiałem się nad tym później, gdy już myślałem trzeźwo, nie omaniony diabelskimi czarami. Sądzę, że chodziło o jedność małżeństwa. Często mówi się, że mąż i żona są jak jedna osoba, wiecie – jedno ciało, jedna dusza, zgodność małżeńska. Nie mówię, że jestem gorącym zwolennikiem takiego podejścia, ale niewątpliwie, w przypadku podpisywania cyrografu działało to na podobnej zasadzie.

Kiedy już moje imię i nazwisko widniało na pergaminie, zarówno cyrograf jak i pióro znikły. Władca Much zaśmiał się ponownie, tym razem raczej radośnie, tryumfalnie niż kpiąco. Tak sądziłem na tyle, ile emocji mogłem odczytać z tych bzyczących odgłosów.

- Doskonale – rzekł. – Wybornie. Tak więc, Bernardzie, pająki będą się pojawiać u ciebie co dwa dni, począwszy od początku nadchodzącego tygodnia. Będą przychodzić zawsze około drugiej w nocy. Czuwaj. I zabijaj. Zabij je wszystkie! A żebyś nie zapomniał naszej rozmowy, dam ci pamiątkę.

Nagle poczułem jakiś zimny ciężar w prawej dłoni. Otworzyłem ją i ujrzałem muchę wykonaną z metalu. Miała złożone skrzydła a była duża na całą dłoń. Bezmyślnie wetknąłem ją w przednią kieszeń spodni.

- Powodzenia, Bernardzie – mówił na koniec naszej rozmowy. – Lepiej, żebyś się wywiązał z zadania. Tak. Tak będzie dla ciebie najlepiej. I pamiętaj: one przychodzą rurami. Wtedy straciłem przytomność.

 
Opinie
 
Facebook
 
  
143533 wyświetlenia

numer 11-12/2017
2017-12-10

Od redakcji
Aktualności
Fizyka
Historia
Kącik poezji
Literatura
Matematyka
Polityka
Psychologia
Rozmaitości
Teorie spiskowe
Zrób to sam

nowyOlimp.net na Twitterze

nowy Olimp - internetowe czasopismo naukowe dla młodzieży.
Kolegium redakcyjne: gaja@nowyolimp.net; hefajstos@nowyolimp.net